sobota, 30 września 2017

Świat bez rozkoszy podniebienia - odmienne stany świadomości

Dziś będzie o jednej z kilku niekwestionowanych przyjemności i konieczności życiowych - o jedzeniu.
Swego czasu miałem okazję podwozić na blablacarze klientkę o bardzo ciekawej właściwości.
Nie wiem na ile można było jej wierzyć, ale twierdziła, że je i, co bardziej zaskakujące, pije raz na tydzień!
Na początku nie wyglądało na nic dziwnego, taka klientka jak inne, nieprzesadnie wychudzona, z anorektyczką się nie kojarzyła, nie poruszała się ani z jakąś wielką energią, ani też ospale.
Nic nie wskazywało na zadziwiające właściwości, nie było gadek nawracających, jak to u neofitów w zwyczaju, lekko znacząca była odpowiedź na pytanie o zawód - że kiedyś była dietetyczką, studiowała ów kierunek, ale już nie jest.
Dodatkowo później dowiedziałem się, że jest również praktykującą wegetarianką.
W międzyczasie sporo było odpowiadania na smsy, i bardzo dziwna rozmowa telefoniczna - coś w stylu: tak, tak, spokojnie, po pierwszym czy drugim tygodniu następuje faza osłabienia, później faza euforii... Ki diabeł?
Przedtem wspominała coś o byciu w komorze bezbodźcowej gdzieś w Poznaniu, gdzie leży się w cieplej słonej wodzie, bez dostępu do dźwięków, w zasadzie lewituje, bo słona woda wypiera ciało, nie potrzeba ruchów, aby unosić się na wodzie.I się medytuje.  No nic... jedziemy dalej..
W pewnym momencie dzwoni syn tej pani, parę porad jak ugotować to czy tamto, i prośba, aby zrobił to w czasie, gdy jej nie ma w domu. Bo jak będzie gotował w jej obecności to jej zbyt pachnie.(?)
Zatrzymujemy się na stacji benzynowej za potrzebą, pijemy kawę, ona tylko pół i zjada pół croissanta, po czym oznajmia, że to będzie jej jedyne jedzenie i picie przez najbliższy tydzień.
Co się okazuje? Kiedyś owa pani była dietetyczką, ale po wielu podróżach po świecie, obcowaniu z różnymi guru (bez ironii, niektórzy żyją jedząc i pijąc raz na miesiąc, podobno nawet prześwietlano im układ trawienny - był pusty) stwierdziła, że cała wiedza, którą posiadła na studiach nie jest do końca prawdą. Właśnie ją odrzuciła i praktykuje całkowicie coś innego.
Można żyć pijąc i jedząc raz w tygodniu. Potrzeba tylko przejść proces odtruwania organizmu z toksyn, co trwa od 2 do 3 tygodni, wtedy się leży w łóżku pokotem, pod opieką ludzi, którzy przeszli ten proces, ta pani właśnie prowadzi kursy jak się do tego przygotować.
Wg jej zapewnień jada raz na tydzień od mniej więcej pół roku, z powodzeniem, oczywiście nie zajmując się pracą fizyczną. Twierdziła również, że pierwszy raz nie udało jej się odtruć całkowicie, musiała przerwać ten tryb diety, gdyż bardzo osłabła i następny raz odważyła się spróbować dopiero po około roku.
Mówiła też, że picie człowiekowi potrzebne jest (w naszym klimacie oczywiście) głównie do prawidłowej pracy nerek, aby usunąć toksyny powstające w wyniku trawienia, a skoro się nie je - nie trawi się, nie ma toksyn, więc tyle wody co normalnie nie jest potrzebne. Można ten efekt wzmocnić odpowiednimi ćwiczeniami, medytacjami, coś jak to potrafią mnisi hinduscy czy plemiona saharyjskie, gdzie brak wody i jedzenia, gorące słońce, a gość się gubi na pustyni na 3 dni i jakoś przeżywa w zdrowiu.
Jeszcze się dowiedziałem, że przy tak niewielkiej ilości przyswajanej wody organizm chłonie ją nawet w czasie kąpieli, ciało ważone przed kąpielą i po wykazuje przyrost wagi i chęć opróżnienia pęcherza, mimo że nic się nie piło od paru dni.
Abstrahując od prawdziwości, bądź nie, powyższego opisu zachowań kulinarnych (nie sprawdzałem wiarygodności pani w żaden sposób ani nie czytałem literatury fachowej, bo jej nie szukałem), zastanówmy się chwilę...
Sporo jeżdżę po świecie służbowo, próbowanie lokalnych potraw, smaków, zapachów, lokalnych kuchni, egzotycznych owoców w stanie świeżym, to jedna z wielu przyjemności, której się oddaję z duża dozą zadowolenia. Pozbawiać się tego ot tak, w imię drakońskiej diety i idei minimalistycznego zużycia zasobów planety?!
Jedzenie jest nie tylko częścią kultury danego kraju, regionu, zbiorowości, jest również naturalną sytuacją do nawiązywania bliższych stosunków międzyludzkich, ogromnym rynkiem produktów i usług, także wyrafinowanych potraw, upraw, owoców, sposobów przyrządzania, ba, sztuki kulinarnej kultywowanej przez grono wtajemniczonych kucharzy, właścicieli szkół gotowania, restauracji etc.
Dla niektórych ludzi jedzenie jest jedyną ich przyjemnością w życiu, dlaczego się pozbawiać tej przyjemności? Co pozostanie? Samozadowolenie z silnej woli?
 Być może te rozważania są czysto teoretyczne, zwierzenia tej pani są konfabulacją, ale jeśli nie - skłania to ku refleksji, jak wiele znaczy w naszym życiu jedzenie, przyzwyczajenia smakowe, rytuały kulinarne, powroty do dawno zapomnianych lub bardzo dobrze znanych smaków i zapachów, oddawaniu się przyjemnościom stołu, co bardzo często stanowi też wstęp do dalszych przyjemności, choćby i alkowy...
Jeśli to prawda, dobrze mieć świadomość, że, podobnie jak asceci w dawnych czasach, żyją wśród nas także ludzie, którzy nie podzielają powszechnego hedonizmu związanego z doznaniami przy jedzeniu.
Podobno pani ma wiele klientek (głównie klientek), które w ten sposób chcą zachować sylwetkę atrakcyjność, zdrowie do późnej starości, ale jakim kosztem. Przede wszystkim po co długo żyć, skoro nie można jeść tego co i jak się lubi? WHY????

piątek, 15 września 2017

Tuwim, znowu

Julian Tuwim

 Mój dzionek

Ledwo słoneczko uderzy
W okno złocistym promykiem,
Budzę się hoży i świeży
Z antypaństwowym okrzykiem.

Zanurzam się aż po uszy
W miłej moralnej zgniliźnie
I najserdeczniej uwłaczam
Bogu, ludzkości, ojczyźnie.

Komunizuję godzinkę,
Zatruwam ducha, a później
Albo szkaluję troszeczkę,
Albo, gdy święto jest, bluźnię

Zaśmiecam język z lubością,
Znieprawiam, do złego kuszę,
Zakusy mam bolszewickie
I sączę jad w młode dusze.

Czasem mnie wujcio odwiedza,
Miły, niechlujny staruszek,
Czytamy sobie, czytamy
Talmudzik, Szulchan-Aruszek.

Z wujciem, jewrejem brodatym,
Emisariuszem sowietów,
Śpiewamy pierwszą brygadę,
Chodzimy do kabaretów.

Od oficerów znajomych
Wyłudzam w czasie kolacji
Sekrecik jakiś sztabowy
Lub planik mobilizacji.

Często mam misje specjalne
To w Druskiennikach, to w Kielcach
I wywrotowców werbuję
Na rozkaz Moskwy do Strzelca.

Do domu wracam pogodny,
Lekki jak mała ptaszyna,
W cichym mieszkaniu na Chłodnej,
Czeka drukarska maszyna.

Odbijam sobie, odbijam
Zielone dolarki śliczne,
Komunistyczną bibułę,
Broszurki pornograficzne.

A potem mała orgijka
W ramionach płomiennej Chajki!
(Mam w domu taką sadystkę
Z odsskiej czerezwyczajki.)

I choć mam milion rozkoszy
Od Chajki krwawej i ryżej,
To ciężko mi! Nie na sercu,
Lecz wprost przeciwnie i niżej.

Niech się ciężarem tym ze mną
Podzieli któryś z rodaków!
Mój Boże ile tam siedzi
Głupich endeckich pismaków.