czwartek, 29 września 2016

Niezwykłe przypadki InterRisk - InterRisk - tłumaczy się: ryzyko rozłożone MIĘDZY ubezpieczonym a ubezpieczycielem

Przypadek sprawił, że muszę ubezpieczać dom, wymogi kredytu, te sprawy.
Przypadek sprawił, że ubezpieczyłem dom w InterRisk, sprawny agent, dobra cena, przypadkowa decyzja, że może być.
Przypadek sprawił, że w czasie burzy spalił się dość drogi komputer syna.
Przypadek również sprawił, że wystąpiliśmy o odszkodowanie, przecież mogliśmy odpuścić, nie po to się płaci ubezpieczenie, żeby potem wnosić o odszkodowanie, prawda?
To co się działo potem, analizując fakty, nasuwa wniosek, że działo sie to nieprzypadkowo.
  1. Nieprzypadkowo likwidatorzy zmieniali sie średnio co dwa tygodnie (prawdopodobnie firma obca)
  2. Nieprzypadkowo nie dało się normalnie dodzwonić do likwidatora, gdyż ten, który prowadzi moją sprawę:
    • wyszedł z pokoju,
    • ma urlop,
    • jest nieobecny, 
    • to już kto inny
    i uzyskać jakąkolwiek informację, czy koszt wymaganej wyceny serwisu komputerowego będzie dodany do kwoty odszkodowania
  3.  Nieprzypadkowo wypłata części odszkodowania, opisana arbitralnie jako 'bezsporna kwota odszkodowania' opiewa na mniej więcej połowę wartości szkody - w końcu mieć a nie mieć wycenione blisko 5 tysięcy przez miesiąc to jest różnica, zwłaszcza pomnożone przez zapewne kilkuset takich klientów dziennie, kupa szmalu! - i przychodzi po ponad dwóch miesiącach od zgłoszenia szkody, nie po ustawowym jednym.
  4. Nieprzypadkowo ubezpieczyciel nie reaguje nawet na pytania i ponaglenia w miarę zaprzyjaźnionego agenta ubezpieczeniowego - w końcu sam agent przyznaje, że już pula przeprosin mu się wyczerpała i po prostu brak mu słów.
  5. Nieprzypadkowo, na złożoną reklamacje w formie mailowej, odpowiada po ustawowym miesiącu kierownik działu odszkodowań, że uznano moją reklamacje, lecz nadal nie w pełnej wysokości wyceny niezależnego serwisu.
  6. Nieprzypadkowo wysyłam mailowo codziennie (sic!) ponaglenia, żeby dostać odpowiedź, prawdopodobnie, gdybym ich nie wysyłał, żadna odpowiedź na reklamację by nie nadeszła.
  7. Nieprzypadkowo po moim w końcu dodzwonieniu się do likwidatora, on orzeka o tym, że pozostałą część (nie wiadomo jaką) odszkodowania wypłacą po przedstawieniu rachunku za kupno i złożenie równoważnego komputera, a następnie przez następny miesiąc nic się nie dzieje. Co ma wypłacenie i tak opóźnionej reszty odszkodowania do mojego zakupu? Przecież mogę pieniądze z odszkodowania przepić albo przetrwonić w lupanarze, nie muszę za to odkupić tej samej rzeczy!
  8. Nieprzypadkowo po uznaniu mojej reklamacji wypłaca się nie pełną, a w sumie około 3/4 kwoty wyceny serwisu (po ponad 2 miesiącach, 9 września) wraz z adnotacją, że jak się chce założyć sprawę w sądzie, to należy w niej pozwać instytucję taką a taką, w miejscu swego zamieszkania. Ewidentnie chodzi tu o zmęczenie przeciwnika, w końcu oni robią takich spraw kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset dziennie, a człowiekowi się przydarza zdarzenie losowe może kilka, może kilkanaście razy w życiu i po prostu nie ma wprawy.
  9. Nieprzypadkowo mija już prawie 3 miesiące, a ja nadal nie mam kwoty pełnego odszkodowania na koncie.
  10. Nieprzypadkowo otrzymuję mailową zapowiedź listu poleconego, w którym firma przedstawi swoje stanowisko, ale nie ma kopii tego stanowiska w mailu. Wygląda to na ewidentną grę na zwłokę.
  11. Nieprzypadkowo wysyłam nawet kilka razy dziennie mailowo ponaglenia, na które otrzymuję elektroniczną, automatyczną odpowiedź, że wszystkie moje maile są przekazywane likwidatorowi.
  12.  Nieprzypadkowo zapowiadam, że będę się domagał nie odsetek ustawowych, a tych, które płacę bankowi za korzystanie z limitu debetowego
  13. Nieprzypadkowo zamierzam też wycenić czasowo moje starania o to, co mi się wg ustawy należy i pomnożyć je przez moją stawkę godzinową pracy, gdyż bodajże od 8 września br. weszło prawo, że sąd uwzględnia jako dowód nie tylko papierowe kopie listów poleconych, ale także elektroniczne kopie korespondencji między stronami (http://www.rp.pl/Sedziowie-i-sady/309069917-Nowelizacja-KPC-informatyka-wchodzi-do-sadow-cywilnych.html)
Ludzie, wydaje mi się, że ubezpieczyciel to instytucja, której płacimy za to, żeby w razie losowego zdarzenia odzyskać pełną kwotę za szkodę, nie połowę, nie 3/4 po pierwszej reklamacji, a całość, i to w miarę w skończonym czasie.

Szkoda została zgłoszona 2 lipca, w tej chwili mamy koniec września, czyli minęło ćwierć roku, a status sprawy nadal jest niewyjaśniony, stanowi to niewątpliwą reklamę firmy InterRisk. Strach pomyśleć, co by było, gdyby mi się dom spalił. Przez 3 miesiące musiałbym czekać na jakąś część kwoty wycenionej przez niezależną, niezwiązaną z ubezpieczycielem instytucję i żyć pod mostem?

Gdyby ktoś inny miał jakieś pierepałki z ubezpieczycielami, to informuję, że Rzecznik Finansowy przyjmuje skargi i wspiera telefonicznie, za darmo
https://rf.gov.pl/skargi/dyzury-telefoniczne
 
Nie polecam tego ubezpieczyciela, jeżeli chcecie zachować zdrowie psychiczne i dużo czasu, nie ubezpieczajcie się tam!

PS. Tekst napisany tylko ku przestrodze i dla oszczędzenia nieprzyjemności innym!

czwartek, 28 kwietnia 2016

Mech - milczący świadek (tej) historii



Spacerując z psem po okolicznych nieużytkach często widzę, rosnący na naszych piaskach piątej i szóstej klasy, nie wiadomo skąd, zamiast ostrych, kępiastych traw, mech. Ja go nazywam, jeszcze od czasów podstawówki: mech plemnik, bo mi się nasuwa skojarzenie od właściwej nazwy: mech płonnik. Rośnie nawet na kamieniu, na podmurówce, bo jeszcze nie mam rynny i od północy ściana nigdy nie schnie. Lubię ten mech, kiedyś przywiozłem spod pola omszały kamień, jednak mój poprzedni pies upodobał sobie ostrzyć na nim pazury i niewiele go na głazie pozostało.




Pierwsze pamiętane wspomnienie z nim związane to był muchomor, piękny i dorodny, którego z mamą przynieśliśmy z parku właśnie z kępka mchu i zanieśliśmy do przedszkola. Pięknie się prezentował, jak kawałek lasu stojący na półce, chyba gdzieś w okolicach kibelka, z tego co pamiętam. Pamiętam też, że po kilku dniach z grzyba nic nie zostało, a zielony mech zmienił się w wysuszoną grudkę.



W sprzedaży są środki do zwalczania mchu na trawnikach, a ja swojego nie zwalczam, ba, nawet chciałbym mieć całą dużą polać mchu zamiast trawnika, lubię jego barwę, sprężynującą pod ciężarem ciała konsystencje, delikatność struktury.
Widziałem kiedyś angielski program o ogrodach, w którym ktoś miał mech zamiast trawnika, widziałem ile się trzeba namęczyć, żeby, nawet w warunkach angielskiej, deszczowej aury, rósł on tam, gdzie chcemy. Więc jednak jest to niepokorna roślina, następny punkt u mnie, pozytywny, rzecz jasna.



Kojarzy mi się mech również z czymś ponadczasowym, jakimś niemym świadkiem przemijania. Jest po prostu, trwa, milczy. Coś jak brud w kościele - żeby odczuć duchowy nastrój zadumy w kościele, nie może on być świeżo pomalowany, nieskalanie czysty, bez półcieni odmalowanych kurzem, kopciem ze świec, na wszystkich gzymsach i poziomych zakamarkach.




Świadczy o długotrwałości tego, co porasta. Jakoś nasuwa sprzeczne skojarzenia, bo z jednej strony wilgoć i zimno, brak słońca, a z drugiej - delikatność, subtelna barwa i, mimo wszystko, przyjemne doznania wzrokowe i dotykowe. Mówi się przecież: miękki jak mech.

Tak rzadko też zwraca uwagę na siebie - następny pozytyw, nie oszałamia feerią kształtów czy barw, a istnieje, prawie wszędzie. Coś jak ilustracja powiedzonka: jeśli coś jest głupie, a istnieje, to wcale nie jest to aż takie głupie...

Spójrzmy na mech przychylniejszym okiem, to element naszego świata, jak bakterie, których nie widzimy, a nie moglibyśmy bez nich żyć, trawić, chorować!



poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Świat alkoholi - alkohole świata

- Icek, a jak tam twój zięć, sprawdza się?
- A niezły, niezły, tylko nie umie pić ani grać w karty!
- Ale to chyba dobrze?!?
- On nie umie pić, a pije! On nie umie grać,  a gra!

Meandry YouTube naprowadziły mnie na wywiad z Markiem Kondratem przeprowadzony przez ulubionego mego wichrzyciela umysłowego, Kubę Wojewódzkiego, o winach była mowa, archiwalny bardzo program, sprzed wielu lat chyba.

I oto nasz aktor i biznesmen opowiadał, jak to wino służy nie tyle do upicia się, co stanowi pretekst do rozmowy, miłego spędzania czasu, kontaktów międzyludzkich, i muszę przyznać, coś w tym jest.
Wino to radość życia, a nie nawalanie się do szybkiej utraty przytomności.

Piwo z kolei mnie osobiście kojarzy się raczej z przeczyszczaniem nerek, imprezą raczej typu pub, tańce, sport, te klimaty. Narty, narty oczywiście.

Szczególnym przypadkiem piwa są:
Desperados - specyficzny smak, pasuje z limonką, z lemoniadą pomieszany...
Grzaniec na piwie - rozgrzewa, z sokiem, zimą, po lodowisku.
Alsterwasser, radler - fajnie się pija w niemieckich imbissach po rowerze.

Whisky to raczej klub, kominek, sączenie drinka z lodem, popalanie fajeczki, przy lekturze długimi zimowymi wieczory...

Wódka - wiadomo, szybko, mocno, po męsku, z Rosjanami, na klina, zmrożona, do potraw niektórych nieodmiennie sie z czystą kojarzących - galareta, ogórek kiszony, kiełbasa domowa, tłusta, z weka... No i wesela!

Jaegermeister - jeden kieliszeczek tylko z zamrażarki po niemieckiej w stylu i obfitości wieczerzy.

Martini - wieczorem, jak najdzie smak na ziołowe z limonką, wodą sodową, z lodem, w większych ilościach nie wchodzi... Skojarzenie - Bond!

Sake - brrr, chyba tylko z grzeczności wobec krajan kwitnącej wiśni

Ouzo - raz, na plaży w Grecji, okropny posmak po tym pozostał

Drinki - impreza,

Rum - mojito! I tylko tak!

Gin and tonic - a jak inaczej?

Koniak - kac

Szampan - Sylwester

Sangria - upał, tropik, lód w szklance, kraje śródziemnomorskie.

Z dziwnych rzeczy, które lubię to wino czerwone schłodzone jak białe, co prawdopodobnie dla niektórych stanowi profanację, ale tak mam i koniec. Lubię też rozcieńczać wino wodą, łagodzi to jego smak, robi się delikatniejsze i, oczywiście, starcza na dłużej...

Wódka z lodem - atakuje nerki.
Rum z lodem - atakuje wątrobę.
Gin z lodem - atakuje mózg.
Whisky z lodem - atakuje serce.
Wygląda na to, że ten cholerny lód szkodzi na wszystko!





czwartek, 14 kwietnia 2016

Bez spinki


Nie wiem jak inni, ale ja mam wręcz niebotyczne uznanie dla osób robiących coś z niedbałym, nonszalanckim wręcz mistrzostwem, i nie jest ważny wiek, płeć, uroda czy dziedzina, w której ów mistrz bryluje.

Od młodego, sprawnego spawacza, który szyje ściegiem pachwinowym ogromne płaty blachy, przez ujmującego brakiem gwiazdorstwa i profesjonalizmem w prowadzeniu czegokolwiek Wojciecha Manna, zachowującego się jak zwierzę sceniczne od małego Macieja Stuhra, bawiącego się i pasażerów kapitana lotu, który na tyle niebanalnie przekazuje zwykłe dla podróży powietrznej komunikaty, że przykuwa uwagę, wszelkiego rodzaju tancerki, śpiewaczki, aż do chodzącego z pewną dystynkcją i wprawą pana z kosiarką na parkowym trawniku.



 Aż przyjemnie popatrzeć na coś, co jest wykonywane niby bez wysiłku, od niechcenia, z wyraźną przyjemnością, choć każdy wie, ile za tym pozornym brakiem wysiłku jest godzin treningu, robienia czegoś, myślę, że nie będę odosobniony w przeświadczeniu, że ten ktoś musi wkładać w owo robienie czegoś pozytywne emocje.

Nie bawią mnie filmiki typu rzucanie tortami albo nagłe przestraszenie kogoś zza węgła. Tam nie ma pozytywnych uczuć, włącza mi się empatia i od razu wyobrażam  sobie, co musi czuć poszkodowany, a jak wiadomo najważniejszą moja dewizą jest: Nie rób drugiemu co tobie niemiłe (nigdy nie wiem, czy stawiać tam przecinek w środku, czy nie).

Osobną kategorią podziwu u mnie są autorzy parający się słowem pisanym, a zwłaszcza prozą, poezję trawię prawie wyłącznie w formie z odpowiednio dobraną muzyką - jak czytam Baczyńskiego czy nawet Mickiewicza niektóre wiersze automatycznie włączają mi Demarczyk, Grechutę czy innego Niemena.
Do autorów ciekawych lektur mam podziw wręcz graniczący z uwielbieniem, nic na to nie poradzę.

A jak jeszcze autor/autorka ma do siebie dystans, traktuje swoje rzemiosło z przymrużeniem oka, na luziku, bawi się konwencją, czasami stylizuje się na swoją własną parodię, pastisz etc, to już w ogóle może ze mną zrobić, co tylko zechce (żart, żart, ale nie tak do końca).

Taki Lem, dla naprzykładu, z jego wstępami do nieistniejących dzieł, bajkami robotów, traktatami filozoficznymi, ogromem wyobraźni i do tego wspaniały epistolograf z Mrożkiem, to już dla mnie prawie guru.

Wracając do pozornego braku wysiłku, tak naprawdę chyba wszyscy wiemy, ile to tak naprawdę wymaga czasu, trudu, tak niby od niechcenia machnąć karykaturkę, zaśpiewać coś perfekcyjnie a capella, czy pożonglować sześcioma piłeczkami jedną ręką...

https://www.facebook.com/TheRichest.org/videos/859896100781539/

Jest to bez wątpienia spektakularne, niezwykłe, niecodzienne i mimo że człowiek sam tego nie potrafi, podziwia nieznośną lekkość bytu. Czyżby schowane gdzieś w głębi człowieka przekonanie, że gdyby tylko chciał, miał czas, wziął się, miał odpowiednią motywację - też na pewno by tak potrafił?
To stąd popularność wszelkiego rodzaju programów typu Mam Talent?

http://joemonster.org/filmy/79477/Artysci_w_swoim_fachu_czyli_najlepsi_i_najszybsi_kompilacja

Jedynym wnioskiem, jaki wyciągam jest to, że lepiej coś robić, i to robić jak najwięcej różnych rzeczy, próbować prawie wszystkiego, żeby odnaleźć tę dziedzinę, która nam sprawi niepohamowaną, dziecięcą radość z robienia tego czegoś, a może przekształci się ona w profesję, tak jak u mnie, bo od dziecka fascynowało mnie jak coś działa, co jest w środku, dlaczego przestało, i tak jakoś się złożyło, że robię to, co lubię, jeszcze mi płacą, a na dodatek jeżdzę nie za swoje po różnych zakątkach globu, podczas gdy inni za to płacą grube pliki banknotów ciężko zarobionych w trudzie i znoju, czasem w nielubianej pracy.

A najśmieszniejsze jest to, że nigdy nie chciałem czegoś naprawiać za pieniądze, a tylko z czystej radości zmiany stanu skupienia ciała z uszkodzonego na naprawione.

 Jaką to daje satysfakcję można sobie wyobrazić właśnie obserwując kogoś od niechcenia naprawiającego w 15 minut coś, czego nie potrafi załoga znająca urządzenia na co dzień, ale nie potrafiąca skojarzyć możliwych zależności miedzy faktami, które sami przecież opowiadają naprawiającemu.

W życiu codziennym też chyba wolimy się otaczać ludźmi bez spiny, traktującym pobyt na tym ziemskim padole jako okazję do dobrej zabawy, także w pracy, i wiedzącymi co tak naprawdę jest ważne. Jak się wchodzi do domu z porysowanym parkietem od razu nasuwa się refleksja - ci, co tu mieszkają wiedzą, że podłogi są dla ludzi, a nie ludzie dla podłóg, tak jak to zaobserwowałem na jednym, bardzo drogim jachcie, gdzie kapitan chodził tylko w skarpetkach, już nie tylko po podłodze, ale po (sic!) pokrowcach pokrywających podłogę. Szczyt bezsensu!


I to przypomniało mi następną obserwację:
'Im droższy ktoś ma zegarek, tym mniej wolnego czasu'.

wtorek, 22 marca 2016

Patriotyzm - dewaluacja



Do refleksji skłoniła mnie uwaga z filmu mego ulubionego reżysera Juliusza Machulskiego pt. Ambassada:
- Patriota? W naszych czasach to słowo się nieco zdewaluowało - czy jakoś tak...
No i to co się dzieje teraz w mediach, po obu stronach wznoszonej z nadgorliwym zapałem barykady ideolo.

Można powiedzieć dosadniej, ale ograniczę się do marnego kolokwializmu: rzygać mi się chce, w sumie już od dziecka, jak słyszę: ojczyzna, na stos rzucić nasz życia los, chwała bohaterom, poświęcić się dla naszej wspólnej sprawy, honor, racja stanu, państwowe święto, walka narodu, wróg ojczyzny, spisek imperialistów, korporacji czy innych wyimaginowanych knujących sił, chcących zawładnąć umysłami Polaków za pomocą broni magnetycznej.




W moim marnym wymiarze patriotyzm to tęsknota do domu, smaku chleba, mglistej i deszczowej pogody, do kumpli, do języka, którym władam najlepiej, i w którym nikt nie musi mi tłumaczyć kawałów. Czyli mały, a nie duży heimat. Zdecydowanie.

Za patriotę uważam kogoś, kto ewidentne chce polepszyć dolę najbliższych mu ludzi słabszych, bezbronnych, z problemami, a naturalnym wydaje się, że są to ludzie najbliżej mieszkający - czyli, niestety, Polacy. Niestety, bo to chyba bardzo niewdzięczna materia okazywania pomocy.

Żeby lepiej zrozumieć, kogo mam na myśli, jako patriotę, to widzę tu postać choćby Roberta Biedronia, który najpierw zawstydził mnie najlepszymi życzeniami dla obejmującego stanowisko obecnego prezydenta, przez grzeczność nie wymienię nazwiska, gdyż uważam, że każdy sposób jest dobry, aby nie przynosić rozgłosu i sławy, choćby i złej, ludziom na to nie zasługującym. I tu jakoś tak samo, w naturalny sposób wyszło, dlaczego to: niestety...

Biedroń to gość najwyższej klasy, urzędnik idealny, przez ocenę jego działań można powiedzieć - zdecydowany, konsekwentny, cierpliwy, przesympatyczny, wyważony i co tam kto jeszcze uważa za godne podziwu cechy u osoby publicznej. Gdyby tacy Biedroniowie byli regułą, a nie odosobnionym wyjątkiem, kto wie, może i mój patriotyzm byłby bardziej Heimatowy niż heimatowy.

Całe życie publiczne kraju, którego mam szczęście/nieszczęście - niepotrzebne skreślić - być obywatelem, już od moich szczenięcych lat robiło wszystko, żeby owo słowo kojarzyło się jak najgorzej.

Najpierw z bezsensownymi apelami, sztandarami, martyrologiami i ukazywaniem sensu bezsensownych śmierci w literaturze i szkole - wybaczcie, mam zdanie na temat śmierci patriotycznej na tyle niepopularne, co niektórych bulwersujące, że były to śmierci bezsensowne, w rodzaju wysyłania napchanych ideologicznie janczarów jako mięsa armatniego dla niedouczonych i z wybujałym ego generałów najpierw Wojska Polskiego II Rzeczypospolitej, a potem podziemnych.

Potem słowo patriotyzm obrzydziły mi bojówki faszystowskie i skrajnie prawicowe bzdury szerzone przez tych i owych, o jakimś zagrożeniu przez obcych, o czystości i jednorodności państwa polskiego, o scalających wartościach chrześcijańskich (następny porzyg do kwadratu), Polak = katolik itp. kwiatki.



A wg mnie fajnym przejawem patriotyzmu jest np. płacenie najwyższych podatków, robiłbym to z pieśnią na ustach, bo po pierwsze, znaczyłoby to, że bardzo dużo zarabiam, a poza tym, znaczyłoby to, że wiem, że państwo tych moich podatków nie przepierdoli na jakieś chore bzdury, typu oddanie majątku państwowego za kartę rowerową kościołowi, jedynemu słusznemu, poprzez decyzje Komisji Majątkowej, kuriozum w państwie prawa na skalę światową, nie wyda tych pieniędzy na diety skończonych debili, p/osłów, co poniektórych, którzy zamiast zająć się decyzjami mało może popularnymi i niepopulistycznymi, ale zapewniającymi lepszą przyszłość każdemu swojemu obywatelowi, uchwalają kolor pazurów orła, albo uzurpują sobie prawo decydowania za kogoś o możliwości aborcji lub nie, nie biorąc pod uwagę żadnych racjonalnych kryteriów czy badań.

Patriotyzm to, znowu chyba tylko wg mnie, chęć pracy codziennej, u podstaw, wywiązywania się jak najlepszego ze swoich powinności wobec wspólnoty, z którą zamieszkujemy, jednocześnie będąc otwartym na inne wspólnoty, w potrzebie, choćby tych, którzy z jakichś przyczyn opuścili swe miejsca zamieszkania (rzadko robi się to dobrowolnie) i oddali swe losy przypadkowi i dobrej woli ludzi gdzieś tam, licząc na to, że etyka, mądrość i dziedzictwo ich cywilizacji, religii, państwa, prawa, poprzez swych najmądrzejszych przedstawicieli, pomoże im, obcym, ubogim, bezbronnym, innym, którzy nie dali sobie rady z tamtą, znaną od urodzenia, rzeczywistością.

Niech mottem tego wpisu będzie myśl przypisywana Platonowi bodajże:
"Zbyt mądrzy na angażowanie się w politykę są karani rządami głupszych"




czwartek, 3 marca 2016

Mit racjonalnego myślenia

Analizując Wikipedię doszedłem do wniosku, że nawet ateiści, agnostycy czy cykliści i wegetarianie wierzą, nieświadomie, w mity. Natknąłem się mianowicie na hasło: Lista błędów poznawczych.

Linka: https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Lista_błędów_poznawczych

Czego tam nie ma! I w jakiej liczbie!
Od stereotypów społecznych, poprzez błędy w przekonaniach i ocenach prawdopodobieństwa zdarzeń, błędy w zachowaniu i podejmowaniu decyzji, czasami katastrofalne w skutkach.

Z drugiej strony, jak się tak zastanowić, to skoro wiemy, że oko podlega złudzeniom optycznym, dlaczego z góry nie założyć, że również umysł ludzki nie jest wolny od złudzeń i iluzji, jednak jakoś tak odruchowo nie chcemy tak łatwo się pogodzić z tym faktem.

Mamy przekonanie, że należymy do ludzi rozumnych, kierujących się w swym zachowaniu, jakże odmiennie od zwierząt, rozumem, a nie instynktem samozachowawczym czy silnymi emocjami, ba, koronnym argumentem mizoginów jest to, że facet jest zawsze rozsądny, a kobieta emocjonalna, więc tym samym nieco gorsza...

Ale czy na pewno?

Poczytajmy sobie tę naszą wiki - pisząc niniejszy tekst, będę używał wielu błędów poznawczych.

Po pierwsze primo - Efekt potwierdzenia – (nazywany też efektem potwierdzania) tendencja do poszukiwania wyłącznie faktów potwierdzających posiadaną opinię, a nie weryfikujących ją - nie będę przecież szukał faktów na obalenie tez, które postawię.

Po drugie primo - Efekt przywiązania – korzystanie ze zbyt mało różnorodnych źródeł informacji - będę bazował na tym co przeczytałem, zaobserwowałem, usłyszałem i oczywiście słabo zapamiętałem. Żadnych źródeł, przypisów, cytatów, poza wiki.

Po trzecie secundo - Efekt skupienia – błąd w ocenie wynikający ze zwracania nadmiernej uwagi na jeden aspekt i ignorowania innych aspektów. 
Nie dopuszczę do siebie myśli, że są ludzie, którzy nie popełniają błędów poznawczych.

Po czwarte tertio - Efekt statusu quo – tendencja do akceptowania rzeczy takich, jakimi aktualnie są.
Oczywiście nie będę walczył z własnymi błędami poznawczymi, które znam i lubię.

Po piąte quadro - Efekt autorytetu – poleganie wyłącznie na autorytecie. Czyli wiki, albo, pożalsięborze, własnym, gospodarza tego, pożalsięborze, bloga.

Po szóste quinto - Efekt Pollyanny – tendencja do myślenia o rzeczach przyjemnych i poszukiwania pozytywnych aspektów w każdej sytuacji, przy jednoczesnym ignorowaniu aspektów przykrych lub nieprzyjemnych. Będę sobie myślał, że pisząc ten tekst, dostarczę komuś rozrywki, refleksji, że miło spędzi czas, czytając, że zdobędę popularność, sławę i niebotyczne pieniądze, zapiszę się złotemi zgłoskamy na zakurzonych kartach historii i zawładnę światem, a Prezes będzie mnie błagał na klęczkach, żebym poradził, co z tą Polską. Niemożliwe, żeby ktokolwiek był tym tekstem znudzony, poirytowany, uznał go za grafomanię, mentorstwo i stratę czasu. No niemożliwe!

Po siódme niebo - Efekt ślepej plamki – tendencja do niezauważania błędów we własnej ocenie rzeczywistości.
No przecież nie moge się mylić, czyż nie?

Po ósme wtajemniczenie - Efekt zaprzeczania – tendencja do krytycznego weryfikowania informacji, które zaprzeczają dotychczasowym opiniom, przy jednoczesnym bezkrytycznym akceptowaniu informacji, które je potwierdzają.

Po dziewiąte sexto - Efekt wyniku – tendencja do oceniania decyzji na podstawie znanych później ich rezultatów, zamiast na podstawie informacji znanych w momencie podejmowania tych decyzji. 
No przecież wiem z góry, że większość czytelników się ze mną zgodzi... co wiąże się z:
Po dziesiąte 
septo -
Efekt zerowego ryzyka – ocenianie redukcji ryzyka do zera jako bardziej wartościowej niż wynikałoby to z wyceny samego ryzyka. Przecież nie będę się narażał i twierdził czegoś przeciwnego, to zbyt ryzykowne.

Po jedenaste okto - Iluzja wstrząsu – tendencja do przeceniania długości lub intensywności swoich przyszłych stanów emocjonalnych.
Po napisaniu będę się oddawał rozanieleniu, jaki to ja mądry, światły i oczytany jestem przez co najmniej tydzień.

Po dwunaste nono - Selektywna percepcja – tendencja do zaburzania percepcji przez oczekiwania. Oczywiście oczekuję poklasku, mnóstwa entuzjastycznych komentarzy, noszenia na rękach, zaproszenia na Blogforum Gdańsk i otrzymania koszulki - Sensacja! Odkrycie roku!

No i juz poza numeracja, bo nie wiem, jak jest po lacinie po jedenaste:
- Skrzywienie zawodowe – tendencja do oceniania rzeczy z punktu widzenia swojej profesji, z ignorowaniem szerszego punktu widzenia.

nie bez znaczenia będą również:
Złudzenie kontroli – przekonanie o możliwości wpływania na sytuacje, na które w rzeczywistości żadnego wpływu się nie ma
i
Zasada podczepienia – tendencja do robienia czegoś (i wierzenia w coś) dlatego tylko, że wiele osób tak robi. Powiązany z zachowaniem stadnym i modą.

Na razie skończę wymienianie tego całego bałaganu, bo to się robi nudne, dodam tylko od siebie, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo ułomnym jest nasz mózg, rozum i postrzeganie świata. Jak bardzo dajemy sobą manipulować, czasami nawet przez nas samych.

Zacytuję tylko (zasada podczepienia) mojego idola (błąd autorytetu): '...rzadko się zdarza, żeby emocjom nie udało się pokonać intelektu...' Derren Brown

wtorek, 1 marca 2016

Kapsztad w dwa dni. (dużo zdjęć)

Będąc służbowo w Kapsztadzie, przypadek zupełny sprawił, że mogłem wykorzystać dwa popołudnia i piękną pogodę i natrzaskać fotek do znudzenia.

Od razu, żeby wkurzyć czytelników, nadmienię, że jest tam pod koniec lutego późne lato i temperatura oscyluje w okolicach 18 - 23°C, pogoda słoneczna, leciutka bryza chłodząca przed nadmiernym upałem, słowem raj dla turystów z Europy i szukających warunków do byczenia się wczasowiczów.

Mnóstwo Francuzow, Niemców, Kanadyjczyków, Anglików, nawet język polski dawało się słyszeć ze dwa razy w miejscach publiczno-turystycznych.

Największym, rozpoznawalnym, choć nienajciekawszym dla mnie obiektem, był kompleks handlowo-usługowy w dzielnicy portowej o nazwie Waterfront. Były to przede wszystkim stare magazyny na nabrzeżach, zgrabnie przerobione na zamknięta przestrzeń, wypełnioną małymi, średnimi i większymi sklepikami, fastfoodami, restauracjami i innymi usługami. Zadziwiającym była mała liczba bankomatów w tym kompleksie, widocznie płacenie plastikiem jest łatwiejsze i bardzo rozpowszechnione na tym obszarze. Ja, z pewnych względów, musiałem pobrać gotówkę, znalazłem jeden punkt bez problemu, ale próbowałem potem znaleźć inny i bez rezultatu.

Po dłuższym spacerze okazało się, ze po drugiej stronie basenu portowego jest następny kompleks, nieco mniejszy, o nazwie Clock Tower, od charakterystycznej wieży zegarowej wywodzący nazwę.

Tam, w pobliskiej restauracji, pod wieczór, na powietrzu, zafundowałem sobie imieninowe mojito z chlebem czosnkowym. Jako że nocowałem na statku, gdzie przy każdym wejściu dmuchało się w alkomat, nie za bardzo można było poszaleć z fetowaniem.

Ciekawostką był fakt zaobserwowania przeze mnie całkiem dorodnych dwóch szczurów, przemykających, mimo tłumów, pod wieczór, przez gwarną ulicę w obrębie Waterfront, tuż przy diabelskim młynie.

Wcześniej mieszkałem w hotelu, czterogwiazdkowym, o rzut kamieniem od Waterfront, z widokiem z okna na Górę Stołową, największą i osobiście spenetrowaną atrakcję turystyczną, z kolejką linową.

Na drugi dzień, wobec niespodzianie wolnego popołudnia, za namową tubylców - kierowcy oraz elektryka statkowego, który również całe życie mieszkał w Kapsztadzie i podrzucił mnie po pracy pod dolną stację kolejki swoim Jaguarem kombi diesel, udałem się na Górę Stołową, Tafelberg, Table Mountain, czy jak tam ona, w kilkunastu językach urzędowych RPA się nazywa.

Kolejka jest dość ciekawą konstrukcją, podłoga podczas wjeżdżania obraca się podobnie do niektórych restauracji w punktach widokowych. Wagonik porusza się z prędkością 9 m/s, przez co uchwycić w kadrze drugi wagonik, podczas mijania, jest pewnym wyzwaniem.

Na górze zaobserwowałem faunę i florę, jakiś taki piesek preriowy, Wikipedia podpowie nazwę, całkiem sporą, trzydziestocentymetrową, jaszczurkę, aloes, ale w formie krzewu, a nie to co znamy z doniczek, kwiaty, całkiem okazałe, kolibra i parę mniejszych płazów. Natrętnych much, komarów, ważek, os, nie stwierdzono.

Nieco dokuczliwe były hałasy powodowane przez mewy, w zasadzie o każdej porze dnia i wieczora było słychać ich krzyki, mimo dość szczelnych okien w hotelu, jak się je juz usłyszało, to przeszkadzały, pomogły zatyczki do uszu i służbowe ochronniki słuchu.

Załączam zdjęcia.